sobota, 16 kwietnia 2016

Zwymiotować sobą.

Mam ochotę położyć się pod jakimś drzewem. I leżeć, wdychając zapach mokrej ziemi, słuchając jego szumu, nie myśleć o niczym. Nic nie myśleć, niczego nie pragnąć, nic nie czuć. Nie jeść, pić rosę poranną, oblec się w mleczny mgielny płaszcz. Niech natura zawładnie mną całkowicie, niech liście wplątują mi się we włosy, niech obrosną mnie kwiaty. Będę tak leżeć pogrążona w niebycie, zawieszona w nicości, a kiedy przyjdzie odpowiedni moment, podźwignę się na kolana i wyrzygam połowę siebie. Zwrócę połowę swojej osobowości jak nieświeży posiłek. I będzie to najpiękniejszy moment w moim życiu, przynoszący ulgę, której nawet nie potrafię sobie wyobrazić.
Zwymiotować sobą. Tak byłoby najlepiej. Dopiero wtedy mogłabym żyć naprawdę szczęśliwie, zresztą, jak wiele rzeczy straciłoby na znaczeniu. Usiadłabym sobie poźniej pod tym moim drzewem i rozkoszowała się osiągniętym stanem lekkości. Cała zgnilizna z brzucha, serca, wszystkich narządów zostałaby usunięta w postaci czarnej żółci.
Zwrócić połowę swej osobowości. Tyle mniej więcej potrzeba. A może nawet trzy czwarte. Pozbyć się trzech czwartych siebie. Może w tym rzecz, by nie gromadzić, a pozbywać się zbędnego balastu. Może dopiero wtedy będę w stanie poczuć prawdziwe życie.

Są takie dni, kiedy człowieka po prostu pierdolnie. Kiedy zaczyna ci odpierdalać. Uderza w ciebie z całą mocą świadomość beznadziejności własnej osoby. Czujesz się tak beznadziejny, że już po prostu nie możesz tego wytrzymać. Bo jakim prawem w ogóle tu żyjesz, skoro jesteś tak beznadziejny. Nic nie potrafisz. Dla nikogo tak naprawdę nic nie znaczysz. Słaby na każdym życiowym polu. Nie potrafisz pocieszyć. Nie potrafisz rozmawiać. Nie potrafisz nawiązać żadnej sensownej relacji. Twój wygląd jest przeciętny. Intelekt przeciętny. Emocjonalnie jesteś kaleką. Na poły autystyczny. Cierpisz, bo jesteś swego autyzmu świadomy. Siedlisko wyłącznie złej energii. Uważana za dobrą, lojalną przyjaciółkę, wiesz, że to nieprawda. Tak naprawdę jesteś zazdrosnym, okropnym, toksycznym, skupionym wyłącznie na sobie egocentrykiem. Ukryty egocentryk. Ukryty zazdrośnik. Jedyne, co potrafisz, to snuć swoje teorie na temat wszystkiego, gloryfikować każdy swój nastrój, szukać znaczeń tam, gdzie ich nie ma. Uważasz swe życie wewnętrzne za coś wyjątkowego, lecz teraz uświadamiasz sobie, że wszystkie te strumienie świadomości są bezwartościowe. Bełkot chorego ego. Nie jesteś wyjątkowy, jesteś przeraźliwie miałki i słaby. Jesteś nikim. Wszystkim i niczem. Na pół autystyczną istotą czującą, która nie nadaje się do tego świata. Która nie umie w życie. Wszystko robi źle. Niewłaściwa myśl, niewłaściwa mowa, niewłaściwy czyn. Niewłaściwy wysiłek, niewłaściwe skupienie. Niewłaściwa medytacja, a raczej jej brak. Beztalencie. Twe istnienie bardziej bezsensowne niż pustka wszechświata. Nikt cię nie kocha tak naprawdę. Słaba. Słaba. Słaba. Jedyną twą wartością są wszystkie organy, które nosisz w sobie plus dodatkowo trzecia nerka. Poza tym twe istnienie jako takie jest bezwartościowe. Nikomu nic dobrego nie przynosi. Dlatego lepiej byłoby się zabić. Twa jedyna wartość w postaci organów mogłaby zostać wykorzystana. Wszechświat i tak kiedyś upomni się o twe prochy. Energia uleci do innego wymiaru, do innego wszechświata. Może ten cały Budda miał rację? Może rzeczywiście się odradzamy? 
Chciałabym się odrodzić w niebie Tuszita, czyli niebie zadowolenia, ale nie oszukujmy się, tak się nie stanie. Trafiają tam jedynie istoty, które w swoim kolejnym i ostatnim wcieleniu osiągną oświecenie. Ja na pewno odrodzę się w jakimś piekle, do oświecenia mi daleko. Beznadziejne, prawie bezwartościowe i na pół autystyczne istoty nie osiągają oświecenia i nie trafiają do nieba Tuszita. Jesteś toksyczna. Zatruta. Uciążliwa. Emitujesz wyłącznie złą energią. Ulegasz strachowi. Więc jak możesz istnieć? Jak możesz żyć godnie? Popadasz w obłęd, bo zgłębiasz pełnię swej beznadziejności i nie możesz tego wytrzymać. Nie widzisz dla siebie żadnej nadziei.

Taki obsesyjny monolog niezwykle nadwątla twoje siły. Zaburza środowisko chemiczne organizmu. Wewnętrznie jesteś kwasem, gnijesz za życia. Masz zgniły brzuch, zgniłe serce, zgniłą wątrobę, zgniłe żyły, zgniłą krew. Nie wyrosną z ciebie kwiaty, ale wypłynie rzeka gówna. Na szczęście w tym przypadku czysta chemia będzie twoim sprzymierzeńcem. Chemicznie nie jesteś w stanie utrzymać się cały czas na poziomie obłędu. Dlatego też nie ugrzęźniesz w nim na zawsze. Z czasem się uspokoisz. I tak też budzę się trochę spokojniejsza po wielu godzinach snu. Wreszcie mój organizm upomniał się o swoje, dostając go w ostatnich dniach zdecydowanie za mało. Budzę się z bardzo nadwątloną i zranioną samooceną, ale już nie odpierdalam i powoli znów widzę sens w tym wszystkim. -Jak żyć? -Po prostu. No to żyję po prostu, wprost, do przodu, bez zbędnego... tego wszystkiego. Idę pod prysznic, robię sobie śniadanie, ładnie się maluję. Jadę na angielski, rozmawiam z ludźmi, uczę się na chiński. Szczerze powiedziawszy nie jest wiele lepiej, ale na razie trzeba to zepchnąć gdzieś wgłąb podświadomości, zająć się czymś innym, trochę odpocząć. Intensywny weekend temu sprzyja. Zepchnięciu na dalszy plan. Choć lepiej byłoby wyrzygać. Problemy czy pseudoproblemy? Często mam wrażenie, że to drugie i z tego powodu odczuwam wstręt do siebie.

Wszystkie ważniejsze wydarzenia w życiu Buddy Siakjamuniego miały miejsce pod drzewami. Pod drzewem się urodził, pod drzewem po raz pierwszy wszedł w stan medytacji i w końcu pod drzewem 
bodhi w Bodhgayi osiągnął oświecenie. Drzewa leczą. Sama chętnie oddałabym się pod opiekę drzewa. Dla drzewa nie będziesz ciężarem. Dla ludzi owszem, bo jesteś toksyczna. Lecz drzewo wszystko zniesie, bo ono nie należy do naszego świata ludzkich spraw. Jest trochę jak Tom Bombadil z powieści Tolkiena. Wszystko rozumie i współczuje, ale nie identyfikuje się z naszym światem. Drzewo uleczy chory umysł. Siąść pod drzewem, niczego nie pragnąc zostać topielcem zieleni.
Aż nagle w niecierpliwej zapragnął żałobie
Zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą w sobie.

Lęki, zazdrość, awersje, poczucie winy, kompleksy, nieuleczone emocje- wszystko to wylezie z jaskini podświadomości by pierdolnąć w odpowiednim momencie. Ty, nie mogąc wytrzymać, ponownie zepchniesz je wgłąb. One znów niespodziewanie wylezą, ty znów je zepchniesz. I tak dalej, i dalej. Takie spychanie przez całe życie. Chyba że w końcu uleczysz chorą duszę. Może potrafisz. 

Marzą mi się wymioty. Ale na razie posłucham sobie pięknego metalu gotyckiego. 

6 komentarzy:

  1. Oddanie się naturze chyba nie zawsze pogrąża w niebycie...co po prostu wycisza. I cholera, mam takie same chęci jak ty, ale tak po prostu, uwięziona chwilowo przez chorobę w swoim mieszkaniu. Ale jakoś wymioty...cóż. Niestety, nierzadko w życiu zdarza się moment, kiedy chcemy po prostu sobą i życiem rzygać. Vincent kiedyś nawet namalował taki obraz, mam go gdzieś na mailu, cudowny autoportret na którym...wymiotuje. Tło jest ładne, ornamenty, kwiatki i te jego rzygi i oczy we łzach. Myślę, że obecnie by ci się spodobał.
    Czasem, mawiał właśnie Vince, człowiek jak rzyga już sobą i swoim życiem musi się spić, porzygać dosłownie, to takie katharsis, pomaga, oczyszcza. Może i tobie by się przydało? Zezwłoczyć, zejść na dno, zarzygać wszystko dookoła i siebie w dosłowności...a potem odżyć? Na pewno nie jest to mądra rada, rozsądna, jak na dorosłą babę jaką jestem by przystało ale...to coś, co od razu przychodzi mi do głowy. Bo to ani ładne, ani rozsądne ale..ile razy mi samej pomagało? Aż nie zliczę.

    OdpowiedzUsuń
  2. I co ja ci tutaj mogę powiedzieć...
    W pewnym sensie cię rozumiem - w zasadzie to w ogóle życie nie ma sensu, celu, wartości. Po co nam ono, co mamy w nim zrobić? Ludzie, którzy odrzucają wiarę, determinizm, fatalizm i kierują się czymś na kształt filozofii egzystencjalnej mają z tym problemy - ciężko znaleźć sens życia samemu. Ciężko być kowalem własnego losu.

    Osobiście wychodzę z założenia, że praca nad sobą ma sens - pod warunkiem, że zajmujemy się naszymi zaletami, nie próbujemy wyplenić wady. To drugie prowadzi tylko do depresji i innych, podobnych stanów psychicznych.
    Dlatego ci mogę doradzić tylko tyle, że powinnaś być tą zawistną, okropną, skupioną na sobie egocentryczką.
    Ktoś ci wmówił, że tak nie można - właśnie można i wręcz trzeba.
    Bądź sobą, nikim innym.
    Trzymaj się ciepło :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niemoc, bezradność, poczucie beznadziei to tylko chwilowe odczucia. Może się wydawac, że trwają wiecznie, ale wcale tak nie jest :) zawsze gdy dopadją mnie złe myśli i zaczynam się nad sobą użalać, zdaję sobie sprawę, że to jest potrzebne. Gdyby cały czas było dobrze przestalibyśmy to doceniać. Smutek jest potrzebny, aby dostrzegać radość :)

      Usuń
  3. Wstyd powiedzieć, ale znam to. Pierdolnęło wiele razy, pierdolnie pewnie jeszcze nie raz. Dobre jest to, że masz świadomość tego, co w Tobie jest. I tu znowu potrzebna jest akceptacja, bo szarpanie się ze sobą prowadzi do jeszcze głębszego zaplątania. To nie jest łatwe, I know.
    A i takie katharsis w postaci realnego rzygania albo - jak w moim przypadku - płaczu, też ładnie działa.
    Trzymam kciuki!

    OdpowiedzUsuń
  4. Każdy z nas ma takie chwile. Nawet jeśli się do tego głośno nie przyznaje. Najważniejsze jest mieć tego świadomość i umieć wyciągać wnioski.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ostatnio tak optymistycznie pisałaś jak Cie czytałam, no już, wracaj do tych radości!

    OdpowiedzUsuń